FAQ  •  Szukaj  •  Użytkownicy  •  Grupy •  Galerie   •  Rejestracja  •  Profil  •  Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości  •  Zaloguj
 
 
 Gineveh - Shadow of Armageddon Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu
Autor Wiadomość
Sorn Xiltyn
Raczkujący Jeździec
Raczkujący Jeździec



Dołączył: 31 Lip 2006
Posty: 42
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 23:32, 31 Lip 2006 Powrót do góry

Kilka opowiad napisanych przez człowieka z mojego klanu, życze dobrej lektury

Sędzia


Oblężenie wciąż trwało, ale ataki nieprzyjaciół przeszły od furiackich, szalonych do bardziej stonowanych, by ostatecznie stać się rutynowym sprawdzaniem czujności załogi. Blanki, pokruszone i gdzieniegdzie zawalone zupełnie, kryły wyziębniętych obrońców. Nadchodził Luty – najzimniejszy miesiąc roku i śnieg wielkimi zwałami pokrywał strzeliste niegdyś, a teraz podziurawione i zrujnowane wieżyce, ślady krwi, sadzy, resztki połamanego oręża i te szczątki ciał, których nie opłacało się zbierać spod murów. Świat zasypiał pod kremową kołdrą zimy, a wraz z nim ludzie w namiotach okalających zamek. Zarówno dla nich, jak i dla mieszkańców grodu nadchodził czas regeneracji sił, lizania ran, ale także zaciskania pasa i krycia się przed mrozem pod futrami i kożuchami. Wszyscy czekali.
Zamek nigdy nie był malowniczy. To ostatnie słowo, jakiego można było użyć do jego opisania, a kolejni właściciele dzięki swym staraniom coraz bardziej upewniali w tym okolicznych mieszkańców. Z początku zaplanowany jako letnia rezydencja posiadał tylko cztery wysokie wieże, wtedy białe, zwieńczone koronkowo wykończonymi, lejkowatymi kopułami. Ażurowe konstrukcje murów, pełne lekkości krużganki i podcienie dawały schronienie przed palącym słońcem, a wewnętrzny dziedziniec zamieniony na ogród, niósł radość ludziom i ptakom. Nawet jednak wtedy w samym kształcie zamku tkwił pewien dysonans. Ciężko było ocenić co to było takiego. Raz wydawało się, że okna są nieproporcjonalnie małe do wysokości ścian, albo że wieże pochylają się pod lekkim kątem, to znów, że słońce zbyt jaskrawo odbija się od białych ścian, rażąc oczy i nie pozwalając skupić myśli. Ówczesny właściciel zmarł w kwiecie wieku, a jego syn rozpoczął przebudowę rezydencji. Stało się to tradycją kolejnych zarządców, którzy dobudowywali lub zmieniali jakąś część zamku. Liczne wojny nawiedzające te okolice również wywarły swój wpływ na jego wygląd, ostatecznie czyniąc go hybrydą dziesiątków stylów i upodobań. Po ponad tysiącu lat swojego istnienia wyglądał jak jakiś piekielny stwór, który swoim rozlewającym się cielskiem okrył całe wzgórze.
W zamkowej kaplicy płonęło jedynie kilka pochodni. Dwie zgaszone teraz świece, kosztowna rzadkość, stojące przy ołtarzu pokrytym błękitną tkaniną świadczyły, że sanktuarium, kiedyś poświęcone być może jakiemuś innemu bóstwu, obecnie jest domem dla Alianta – boga pokoju. Młody diakon stał w rogu i modlił się żarliwie. Poprzedniego dnia, jego towarzysza i współlokatora znaleziono martwego. Nie lubił go, bo był głupim obżartuchem o sadystycznych zapędach, ale nie sposób przejść obojętnie nad faktem, że coś, lub ktoś rozszarpało go na strzępy. Nawet obiecana Kraina Pokoju czekająca na wiernych po śmierci nie mogła powstrzymać zakonnika od panicznego strachu. Nie bał się umrzeć – bał się umierania w taki sposób. Ślady na miejscu zbrodni świadczyły, że zabójca nie jest człowiekiem, a jeśli nawet to obdarzonym nadludzką siłą. Zwłoki, gdy je znaleziono wisiały na kandelabrze, dobre kilka metrów nad ziemią.
Nagle usłyszał szmer. Był tak cichy, jak odległy szelest liści, a jednak zjeżył mu włosy na karku. Obejrzał się powoli za siebie. Migotliwe światło pochodni rzucało na ścianę korytarza niewyraźny cień. Ściśnięte z przerażenia gardło nie było w stanie wydobyć z siebie najlżejszego jęku, a otwarte szeroko oczy wypatrywały nadchodzącej grozy. Młodzieniec stał z ustami otwartymi jak u ryby, którą wyrzucono na brzeg, a cień stał się jeszcze większy, gdy coś zbliżało się korytarzem do świątyni. Jeszcze chwila i wyłoni się zza rogu. Jeszcze chwila i… Diakon odetchnął głęboko.
- O Panie! – jęknął .- Nie poddawaj mnie więcej takimi próbom.
Do jego stóp podszedł pręgowany kocur.
Szuranie obutych w sandały stóp zwiastowało nadejście któregoś z braci. Zakonnik wziął kota na ręce, a ten zamruczał zadowolony.
- Bracie Sebastianie – rzekł przybyły. – Mistrz wzywa na naradę. Musimy natychmiast udać się do refektarza.
- Co się stało, Bracie?
- Nie wiem. Ale spodziewam się najgorszego. Chodźmy.
Przez kilkanaście wąskich, wysokich okien refektarza, będącego równocześnie kapitularzem, sączyło się mdłe światło wieczoru. Wśród granitowych kolumn, których zwieńczenia zdobiły roślinne motywy, stał wielki, kamienny stół. Otaczały go krzesła z wysokimi oparciami, w większości zajęte już przez zakonników i rycerzy, a ogień z kominka oprószył pomarańczowym blaskiem najbliżej siedzących. Rozmawiali cicho, jakby obawiając się, że echo odpowie na ich trwożne pytania. Brat Sebastian i Zygfryd weszli jako ostatni, zamknęli ze zgrzytem ciężkie, okute ciemnym żelazem drzwi i zasiedli za stołem. Rozmowy trwały jeszcze chwilę, a potem ucichły powoli gdy Mistrz wstał i pochyleniem głowy powitał zebranych.
- Zapewne niektórzy z was zastanawiają się dlaczego się zebraliśmy. Śpieszę więc z wyjaśnieniami, że znaleźliśmy kolejną ofiarę mordercy.
Salę wypełniły podniesione głosy i znów ucichły, gdy Mistrz uniósł dłoń.
- To trzecia ofiara w tym tygodniu - nasz ukochany Brat Goliard. Z początku myśleliśmy, że morderstwa ustaną, ale teraz pewni już jesteśmy, że jeżeli nie znajdziemy i nie powstrzymamy sprawcy, będą się zdarzały dalej. Według nas zabójca w nocy działa, dlatego więc należy zakazać otwierania komnat po zmroku. Tak, Bracie Anzelmie?
- Mistrzu, mówiliśmy również o zwiększeniu straży…
- Straż zostawcie Lovercresowi – powiedział Książę do siwowłosego rycerza, a ten skłonił się i rzekł.
- Nie mogę patroli z murów ściągnąć na zamek, ale jeśli pozostaniecie, Panowie, na noc w swych komnatach, pewien jestem, że moi gwardziści dadzą sobie radę i ujmą lub zabiją mordercę.
- Zważ Panie, że to może nie być zwykły śmiertelnik. Musi silny być nad podziw, skoro tak sobie poczynał z ciałami. Wciąż widzę wiszącego Brata Joachima i zastanawiam się jaka to siła mogła umieścić jego zwłoki tak wysoko.
- Nie poddawajmy się złym wyobrażeniom! Być może mordercy zależy właśnie na tym? Być może chce nas zastraszyć?
- Gwardziści dadzą sobie z nim radę. Może i silny jest, ale patrole trójkami chadzają i wątpię, aby śmiałek im podołał – uspokajał Dowódca Straży.
- Nie sposób pozbyć się lęku, po tym co zobaczyliśmy. Mogą się za tym czaić ciemne moce…
- Prędzej magia wroga przez mury przenika by nas zabijać – dorzucił inny z zakonników gładząc się po tonsurze.
- Wszak wiesz bracie, że w Wielkim Pogromie zabito wszystkich magów! Oto w tym właśnie zamku stracono ostatniego z nich! Skąd więc takie przypuszczenia niedorzeczne?
- Pewnym być nie możemy, czy zginęli wszyscy…
- Pewnym być możemy natomiast, że oblegający nasz zamek Książę Ruryk, rycerzem jest honorowym i nie połączyłby swojej przyszłości z szarlatanami!
- Nie! Magii być w tym nie może. Czyż doznaliśmy jej podczas szturmów poprzednich? – zapytał retorycznie rycerz Hendiarion.
- Odrzućmy te domysły – przerwał dysputę Książę. – Dopóki złoczyńcy nie ujmiemy, radzić nad tym nie ma potrzeby. Tymczasem noc się już zbliża i należy resztę mieszkańców zamku ostrzec i do komnat zagnać.
- To wywoła panikę, Panie!
- Pogłoski z ust do ust podawane, jeszcze większą trwogę zasieją w zamku. Gdy powiemy o tym głośno, znać będzie, że się tym martwimy i staramy kres położyć zabójstwom. Czas nam – rzekł Książe i razem z orszakiem rycerzy wyszedł z refektarza. Za nim podążyli bracia wychodząc pojedynczo lub parami.
Brat Sebastian zadumany głaskał uśpionego na kolanach kota, a potem przeraził się spostrzegłszy, że pozostał sam. Postawił zwierzątko na kamiennej posadzce i pośpiesznie udał się do swojej celi.
Zmrok zapadał szybko w ten zimowy wieczór i diakon cieszył się, że zdążył dojść do celi zanim czerń nocy całkiem nie pochłonęła zamkowych korytarzy, z rzadka tylko oświetlanych kopcącymi pochodniami. Usiadł ciężko na pryczy i zastanowił się, czy studiować jeszcze święte apokryfy przy świetle kaganka, czy oddać się rozmyślaniom. Zdecydował, że nie zgasi płomyczka, ale nie będzie też czytał. Bał się pozostać w ciemności, w niej to bowiem rodziły się straszne zjawy, wizje przerażających pazurów, kłów, a tego za wszelką cenę chciał uniknąć. Od dwóch dni powracał do celi samotnie i głos towarzysza nie mógł już pokrzepić i dodać odwagi. Żałował, że nie ma tu dormitorium, gdzie mogliby wszyscy razem sypiać, ale że zamek tymczasową był jedynie siedzibą zakonu, tylko część sal udostępniono Braciom Alianta. Siedział więc chwilę, potem wstał i zaryglował okno. Sprawdził zasuwkę w drzwiach i usłyszał szczękające odgłosy na korytarzu za nimi. To straż pełniła swoją wartę i chwilę później odgłosy umilkły. Zaniósł wieczorne modły i w ubraniu położył się na pryczy, zasnąć jednak nie mógł, choć próbował. Kiedy oliwa w kaganku wypalała się, a on zapadał już w objęcia snu, na granicy świadomości usłyszał jak coś otarło się o drzwi. Rozbudzony w jednej chwili, przerażony patrzył to na ginący płomień, to na drzwi. Odgłos nie powtórzył się, kaganek dopalił i zaległy ciemności. Dźwięk dzwonów, wzywających na poranne modły zastał zakonnika siedzącego na pryczy, bladego i niewyspanego.
Tej nocy, ani następnej, ani dwie noce później strażnicy patrolujący zamczysko, nie spotkali nikogo podejrzanego. Tylko jednemu z patroli wydawało się, że słyszy kogoś cicho stąpającego wśród labiryntu korytarzy, ale nikt nie zginął i we wszystkich obudziła się nadzieja, że życie wróciło do normy. W poniedziałek oddział Księcia Ruryka zaatakował wartowników na murach, ale ci odpowiedzieli im celnymi strzałami i napastnicy wycofali się poza ich zasięg, wlokąc dwóch rannych. Skromne to zwycięstwo, stanowiło przerywnik codziennej nudy i atmosfera napięcia opuściła mieszkańców zamku. Żartowano z uciekających i wyolbrzymiano straty wroga. Gdyby zebrać wszystkie przesadzone opowieści razem, pod murami powinny zalegać stosy trupów. Morale załogi przynajmniej na kilka dni podniosło się i na ustach wielu mieszkańców można było dostrzec uśmiech.
Tak minęły kolejne trzy dni. Nie zaniechano obowiązku pozostawania w swych pokojach, ale brat Sebastian nie czuł się w nich już tak samotnie. Wieczorami mógł, mimo grubych murów, usłyszeć echa czyjegoś śmiechu, a strażnicy jakoś raźniej maszerowali podczas obchodów, gawędząc i żartując. Tej nocy zakonnik z zapamiętaniem studiował stare pisma, przecierając zmęczone oczy, gdyż kaganek nie dawał wiele światła. Zaczytany, w pierwszej chwili nie usłyszał cichego drapania. Kiedy stało się głośniejsze, podniósł oczy znad starodruku i zasłuchał się. Dźwięk z początku jakby nieśmiały, z upływem czasu stał się bardziej natarczywy. Brzmiał jakby grabiami szorowano o drzwi. Diakon wstawał już, gdy nagle z korytarza zabrzmiał przeraźliwy łoskot, trzask łamanych desek, giętego metalu i przeraźliwy krzyk mężczyzny. Struchlały opadł z powrotem na krzesło. Chwilę panowała cisza, potem znów kilka trzasków i Sebastian poczuł bardziej niż usłyszał, że coś ociera się o jego drzwi, węszy chwilę i odchodzi. Serce łomotało mu w piersi jak oszalałe jeszcze długie minuty, gdy siedział bojąc się poruszyć. Potem najciszej jak potrafił wczołgał się pod pryczę i żarliwie, ale ledwie słyszalnym szeptem modlił się aż do rana. Spokoju nocy nic już nie przerwało. Nikt nie usłyszał, lub nie chciał usłyszeć odgłosów nocnej napaści.
Na świecie było już jasno, gdy stał blady i roztrzęsiony, patrząc jak z komnaty, przez potrzaskane drzwi, wynoszono to, co zostało z jego sąsiada. Nie znał go, nigdy nie interesował się mieszkańcami zamku. Nie bardziej niż musiał. Z imienia mógł nazwać tylko swoich zakonnych braci i kilku rycerzy, ale zwłoki mężczyzny były mu teraz droższe niż złoto.
- To mogłem być ja. To mogłem być ja – myślał. – Jak to dobrze, że trafiło na niego - przestraszył się własnych bezbożnych myśli, ale długo nie mógł ich odpędzić.
Dwóch pachołków podniosło tarczę z martwym ciałem i pomaszerowało korytarzem w asyście Mistrza Cyrulika, Klucznika i kota drepczącego za nimi z zaciekawieniem. Kilkanaście osób, które zbiegły się tutaj rano po krzyku służki, ze zgrozą obserwowało orszak i ustępowało mu z drogi. Tylko wykrzywiona twarz Mistrza sugerowała, że bardziej gniew niż strach teraz w nim panuje i że kolejne zebranie - by radzić nad rozwiązaniem zagadkowych morderstw - jest nieuniknione. Kiedy kondukt odszedł, generał zakonu skinął na braci i razem pomaszerowali do refektarza. Książę, w towarzystwie kilku rycerzy dołączył do nich niedługo później. Z rana komnata prezentowała się mniej okazale, niż wieczornym mroku. W kominku dopiero rozpalano, a światło dnia wtłaczało się przez okna rażącą jasnością. Przejmujący chłód komnaty udzielił się także radzącym, a ich ponure miny świadczyły, że sytuacja powoli wymyka się spod kontroli.
- Kto tym razem? – zapytał Książę od drzwi i pomijając zwykłe grzeczności siadł na końcu stołu. Oczy zebranych skierowały się na Mistrza Zakonu.
- Nie wiem, mój Panie, zajmował komnatę obok Brata Sebastiana.
- Halcenin! – wykrzyknął Lovercres. – Jeden z naszych dziesiętników.
- Jak się znalazł na zewnątrz komnaty? Był w patrolu?
- Nie, Panie – pospieszył z wyjaśnieniami diakon. – Znajdował się w swoim pokoju.
- Jak to? – zdziwił się Książę, który nie będąc na miejscu zbrodni, nie zdawał sobie sprawy z sytuacji. – Wpuścił mordercę do środka?
- To wykluczone. – powiedział Mistrz.
- Skąd ta pewność? – zaczął Książę, ale umilkł pod spojrzeniem świadków zajścia.
- W tym właśnie problem. Zabójca przedostał się przez drzwi – powiedział jeden z braci, a Książę zmarszczył brwi i czekał na dalsze wyjaśnienia. – To...coś, co zabiło... jak się nazywał ten dziesiętnik?
- Halcenin – pośpieszył z podpowiedzią Dowódca Straży.
- Tak, to coś, co zabiło Halcenina, rozdarło drewno i żelazo drzwi na strzępy!
- Co mogło uczynić taką rzecz?
- Nad tym właśnie radzić nam trzeba.
W sali zapanowała cisza. Oczy zebranych wędrowały od Mistrza do Księcia, lecz ci milczeli.
- To coś – zaczął Sebastian, a wszyscy odwrócili się w jego kierunku – To coś pokonało drzwi tak gładko jak miecz rozcina jabłko. Minęła zaledwie chwila, zanim dostał się do środka i... i usłyszałem tylko jeden krzyk przerażenia, potem nic. Żaden człowiek, którego mogę sobie wyobrazić, nie połamałby tych grubych desek tak łatwo. Zanim to się stało, usłyszałem... drapanie. To coś, zanim odeszło, węszyło także pod moimi drzwiami – aż wzdrygnął się na to wspomnienie.
- Jakiż to więc demon szaleje po moim zamku? – Książę wydawał się równocześnie gniewny i przestraszony.
- Obok drzwi zauważyłem ślady. Myślę, że były to ślady … pazurów… – zaczął jeden z zakonników.
- Pazurów?
- Cztery zadrapania na murze – wyjaśnił braciszek – głębokie na pół kciuka.
- Co o tym sądzisz Mistrzu? – zapytał jeden z rycerzy. – Mamy tu do czynienia z demonem, czy też może jest to potwór innego pochodzenia?
- Innego? Masz na myśli magiczne? – zapytał brat Janni.
Podniosła się ogólna wrzawa, uciszona słowami Księcia.
- Cisza! Czy to jarmark jakiś? – zakrzyknął wstając gwałtownie i rozmowy zamarły, a zawstydzeni rycerze i bracia pospuszczali głowy. – Musimy wziąć pod uwagę każdą możliwość. Kto wie, czyje drzwi pokona następnym razem owa zmora? – rozejrzał się po nagle pobladłych rycerzach i zakonnikach – Niewiara w magię nie uchroni nikogo przed jej skutkami. Widziałem, jak palono ostatnich czarowników. Widziałem jednak wcześniej, jakie potwory potrafili przyzywać z diabelskich otchłani. Niektórzy z was widzieli to również. Być może jeden z magów przeżył Pogrom, a być może przeżyła tylko przyzwana przez nich bestia. Nie ma to znaczenia. Musimy temu zaradzić, więc zastanówmy się lepiej, zamiast przekrzykiwać jak przekupki.
Siadł, a zebrani długo nie śmieli nawet się ruszyć. Pierwszy odezwał się jeden z rycerzy.
- Ależ Książę, czy święta wyrocznia w Efezjach nie wskazała trafnie tych ostatnich czarowników? Czyż nie zapowiedziała, że wszyscy oni zginą, a wraz z nimi cały ich kunszt i moc?
- Prawda to – rzekł władca. - Ale byłem tu, gdy umierali ostatni czarownicy. W tym właśnie zamku dokonało żywota troje najpotężniejszych z nich. Paliliśmy ognie przez dwa dni zanim skonali. Nie chciałbyś słyszeć klątw jakie rzucili na nas - swoich katów. Mocarni to byli wrogowie, a gdy skonali z ciał ich spłynęła i wsiąkła w te mury, maź tak czarna jak ich czyny i zapewne do dzisiaj spaja podwaliny tego zamku. Obawiam się, że wraz z ich esencją - ich moc, ich magia spoczęła w tych kamiennych murach.
Skończył i długo wzrokiem nieprzytomnym, zamglonym dawnymi wspomnieniami, wpatrywał się w trzaskające na kominku polana. Z kąta sali dobiegało tylko ciche mruczenie kota. W końcu jeden z zakonników odchrząknął i przerwał ciszę.
- Zastanawia mnie, że nigdy nie zadaliśmy sobie pytania, dlaczego to coś zabija?
- Bo jest demonem! – wybuchnął jeden z rycerzy, ale zaraz przepraszająco spuścił głowę.
- Nawet demony nie zabijają bez powodu – zauważył najstarszy z zakonnych braci, pamiętający zapewne nie tylko Wielki Pogrom, ale także przynajmniej jedną z poprzedzających go Prawych Krucjat.
- Brat Alachias ma rację – przytaknął Mistrz. – Każde działanie ma swój cel na świecie. Każdy człowiek, czy potwór do czegoś zmierza. Do czego ów dąży?
- Do zemsty – wyrwało się Bratu Yanni, ale Książę pokręcił głową.
- Nie sądzę – powiedział powoli. – Gdyby tak było, to ja, jako jeden z pierwszych, lub Mistrz Wildrun – tu wskazał na generała zakonu – którzy byliśmy świadkami upadku ich panów, stalibyśmy się ofiarami mordercy. Zakładając, że mamy do czynienia z magicznym pomiotem – Mistrz przytaknął ruchem głowy. - Kim byli dotąd zabici?
- Pierwszym był pachołek Lorda Fahrla, drugim – o ile pamiętam – rzekł Hendiarion – był ktoś ze służących, nie pamiętam imienia. Trzeci to Brat Joachim.
- Nie, trzeci był Brat Sullak – wtrącił Sebastian. - Po nim nasz Brat Joachim, a potem Brat Goliard.
- I Halcenin – dokończył Lovercres.
- Co łączyło te wszystkie dusze? – zapytał Książę.
- Nic – żachnął się jeden z braci. – Nie można porównać służącego ze sługą bożym!
- Ani z żołnierzem! – dodał jeden z rycerzy.
- Wszyscy byli tłuściochami – powiedział Brat Alachias. Śmiech wypełnił kapitularz, ale ścichł dość pospiesznie, kiedy zebrani uświadomili sobie, że większość z nich pasuje do takiego opisu ofiar.
- Głupstwa! – powiedział ktoś bez przekonania.
- Czyżbyś znalazł inne wytłumaczenie Hendiarionie? – zapytał Książę.
- Nie – rycerz pokornie spuścił wzrok.
- Co jeszcze wiemy? Co jeszcze było w nich wspólnego?
Tym razem cisza trwała dłużej. Nikt nie chciał rozgniewać Księcia pochopnym sądem. Nagle jeden z zakonników –Arrasit - poczuł, jak coś ociera mu się o stopę, krzyknął cicho i kopnął coś pod stołem. Rozległo się pełne wyrzutu miałknięcie i szaro-ruda pręga w pośpiechu uciekła z refektarza.
- Skoro nie mamy innych pomysłów – rzekł władca – spróbujmy znaleźć sposób jak się pozbyć potwora. Demon atakuje co dni kilka, zakładam więc, że mamy trochę czasu na przygotowania.
- Jak mamy pokonać coś, co potrafi w chwili jednej zniszczyć drzwi grube jak ramię mężczyzny?
- A jak walczyliśmy z magią podczas Wielkiego Pogromu? – zapytał Mistrz.
- Stalą i wiarą! – odpowiedział jeden z zakonników.
- Tak też i tym razem bestię pokonamy – powiedział Wildrun. – Zbierzmy się w kaplicy i obrządek wypędzenia demona odprawmy.
- Niechaj tak się stanie. – rzekł Książę – Pojutrze. Wy, braciszkowie, wykorzystajcie ten czas na modlitwy. Reszta niech przeszuka zamek. Chcę wiedzieć o każdej podejrzanej rzeczy jaką znajdziecie lub zauważycie.
Wstał, skłonił się i opuścił salę.
Brat Sebastian modlił się żarliwie jak nigdy. Zwłoki jego sąsiada, stojące wciąż przed jego oczami dodawały mu sił. Leżał na posadzce kaplicy od ostatniej narady, z wyciągniętymi przed siebie rękami, odmawiając jedzenia i wody. Wraz z nim wytrwał w poświęceniu jeszcze tylko jeden z braci – Alachias, reszta szybko zrezygnowała i udała się do swoich komnat. Zbliżał się wieczór, w którym miały rozpocząć się egzorcyzmy, gdy dotąd milczący staruszek odezwał się do diakona.
- Bracie Sebastianie?
- Tak Bracie Alachiasie?
- Czy jesteś dobrym człowiekiem?
Zaskoczony pytaniem zakonnik długo zastanawiał się nad odpowiedzią, w końcu rzekł:
- Nasz Pan, Aliant – Ojciec Pokoju, w swych mądrych słowach rzekł: „Dobro lęgnie się w ciszy i zgodzie. Jednakże ciszą nie osiągnie się zgody, jeno odrzucenie, a zgoda nie przyjdzie w słowach gwałtownych lub pełnych krzywdy”, co oznaczać może, że dobro rodzi się z otwartości na świat i ze spokoju ducha – przerwał na chwilę. – Z drugiej strony przesławny Scaliafian z Erde pisał w swoim dziele: „Czy dobrem nazwać można miecz litościwie kończący udręki nędzarza, albo też chorego, co o śmierć sam prosi, nie mając na uleczenie nadziei? Czy może dobro zależy nie od tego, kto je otrzymuje, ale kto je ofiarowuje, mając najlepsze intencje? Albo kiedy robaka, wyjąwszy z jabłka zgniatasz, dobro czynisz? Dla jabłka – zapewne, ale czyż śmierci stworzeniu boskiemu przy tym nie zadałeś?” – umilkł ponownie i po chwili stanowczo kontynuował. – Zanim odpowiem na twe pytanie bracie, rzeknę, że cokolwiek powiem i prawdą będzie i fałszem. Dla jednych bowiem czyny moje dobre były i szlachetne, a dla innych na potępienie zasługiwały. Odpowiedź moja tak brzmi natomiast: Wedle własnego zdania, własnego serca podszeptu, a nie reguł nijakich, ani ksiąg wersetów, dla siebie samego - jestem dobrym człowiekiem.
Brat Alachias uśmiechnął się tylko i nic nie powiedział.
Obrzędy wypędzania demona zaczęły się niedługo przed północą. Z nieznanych diakonowi powodów uznawało się to za najlepszą porę, by dusze lub miejsca opętane, a w tym wypadku zamek cały, od sił nieczystych uwolnić. Mistrz Zakonu posiłkując się zmurszałą niemalże księgą, wygłaszał inkantacje w języku tak archaicznym, że Sebastian, mimo świetnego wykształcenia, rozumiał pojedyncze słowa. Stojąc w kręgu miał przed sobą Brata Yanni, który co kilka chwil ze znudzeniem ziewał, niemal zasnąłby gdyby nie podniesiony głos Wildruna. Obok niego z wyraźną dezaprobatą widniejącą na twarzy, stał Brat Anzelm, a dalej niesłychanie otyły Brat Letolias, oblizujący się nawet teraz, kiedy czuł woń palących się kadzideł.
- Jak możemy wygnać demona – pomyślał diakon – skoro on sam w nas drzemie? Czyż jesteśmy więcej warci, by przeżyć, niż stajenny lub służka? Czyż ich przekleństwa, lub rozpusta, gorsza jest niż nasze obżarstwo i pycha? Kto zasługuje bardziej na śmierć z rąk demona – zakonnicy, którzy dawno już stracili wiarę i dbają tylko o własne wygody, czy ludzie cieszący się z drobnych przyjemności, chociażby i grzesznych, martwiący się, że nazajutrz nie będą mieli co do garnka włożyć?
Pochłonięty tymi rozważaniami, nawet nie zauważył, że obrzęd dobiegł końca i bracia powoli się rozchodzą. Ocknął się przypatrując się kotu.
- Pewnie jesteś głodny kotku? – rzekł miękko, a zwierzę powoli podeszło do niego. – Chodź ze mną – skinął ręką i przeszedł do ławy, na której wciąż leżało jedzenie, którym wzgardził podczas dobrowolnej głodówki. Uśmiechnął się smutno i cicho powiedział – Nie miałem racji. Czasami, rzeczy, które się robi, mogą być tylko dobre, albo tylko złe. Smakuje ci? Kotku?
Pogłaskał miedziano-szare futro i powoli odszedł do swojej komnaty.
*
Dwa dni po odprawieniu obrzędów, znaleziono Brata Arrasita i dziewkę służebną Sofię, a właściwie ich porozrywane na strzępy członki. Zakonnika pochowano w zamkowych katakumbach z pełnymi honorami i nikt nie zadał głośno pytania, co robiła służąca w jego komnacie w środku nocy. Być może czuł się zbyt samotny w tych strasznych chwilach, być może to ona potrzebowała ciepła kogoś innego? Nieważne. Sebastian ze zdziwieniem odkrył, że Arrasit, to jeden z tych braci, których najmniej lubił. Długo zadawał sobie pytanie dlaczego żywił do niego taką niechęć i nie mógł sobie przypomnieć. Być może było to coś, co tamten powiedział, być może coś co zrobił, a może spowodował to tylko jego sposób bycia – zbyt egoistyczny i kłótliwy.
Coraz częściej dochodził do wniosku, że wśród ludzi rzadko można znaleźć kogoś wolnego od przywar, a przynajmniej takiego co posiadał ich niewiele. Kot, po ostatnim poczęstunku często się przy nim kręcił i Sebastian znalazł w nim wiernego słuchacza. Siedząc w swej celi, mógł przed tym drobnym zwierzątkiem w pełni się otworzyć, wyżalić bez obawy, że grozi mu za to ekskomunika.
Zabójstwa zdarzały się w dalszym ciągu, a raz po raz zwoływane narady wydawały się tylko rozpaczliwymi próbami zatrzymania nieuchronnego. Przeszukano cały zamek, od przepastnych lochów, aż po pełne pajęczyn strychy i wieże, nie znaleziono jednak żadnych śladów obecności demona. Strach bez reszty opanował mieszkańców. To już nie stojąca u wrót zamku armia, ale czająca się wewnątrz murów śmierć, mroziła krew w żyłach zakonników, rycerzy i sług. Żołnierze coraz chętniej wychodzili by patrolować mury, tam bowiem dotychczas nie zaglądał morderca. Po dwóch tygodniach terroru zginął Lovercres, znaleziony z leżącym obok niego złamanym mieczem i dwoma martwymi strażnikami u drzwi. Rozszarpani na strzępy. Panika, jak nabrzmiały wrzód, pękła i ogarnęła zamek. Zdarzały się przypadki samobójstw, gdy ludzie nie wytrzymywali napięcia i woleli śmierć znaleźć w skoku z wieży, niż czekać na atak demona. Tydzień później Książę w desperackiej próbie pokonania potwora zwołał wszystkich pozostałych przy życiu mieszkańców, do refektarza i zakazał wychodzić z niego w nadziei, że bestia zjawi się tam i będzie można ją zabić. Na murach pozostawiono tylko kilku wartowników, na wypadek ataku wrogich wojsk. Potwór nie zjawił się w refektarzu, ale po czterech dniach okazało się, że murów zamku nie broni już żadna straż. Ostatni z patrolujących blanki wartowników, dotychczas nie niepokojonych przez bestię, wpadł zakrwawiony do kapitularza i charcząc kilka niezrozumiałych zdań umarł, bardziej zapewne ze strachu niźli z powodu odniesionych ran. Zebrano zapas jedzenia, drewna do kominka i zabarykadowano drzwi. Zamek został bez obrońców i gdyby oddziały Księcia Ruryka zaatakowały, zdobyłyby go bez strat. Ostatnich trzydziestu mieszkańców zamku drżało bowiem w strachu i modliło się o koniec koszmaru. Nikt nie próbował proponować kapitulacji i opuszczenia zamku, bowiem Książę, jako jeden z ocalałych zagroził każdemu - kto choćby o tym wspomni - śmiercią. Bolesną i natychmiastową. Z przepełnionymi szaleństwem oczami przechadzał się bez przerwy wzdłuż okien i ciskał szeptem niezrozumiałe przekleństwa. Demon - w ciągu dnia - w refektarzu i demon - poza komnatą - w nocy. Żaden wybór... A jednak była osoba, która żyła w ciszy i spokoju. Brat Sebastian siedział w celi i czytał stare księgi. Czasami spoglądał w otwarte na korytarz drzwi lub za okno na świat okryty śniegiem. Był szczęśliwy, pogodził się bowiem z losem i oczekiwał śmierci jak młodzieniec pierwszej kochanki. Czyż nie zasłużył na nią? Czyż jego życie nie było dobre? Kto wie, czy wytrwa w nim dłużej, kiedy inni, zapewne lepsi od niego, poddali się pokusom świata i porzucili swoje ideały? Wolał odejść teraz, ale z drugiej strony wierzył, że jest to tylko próba, którą musi znieść dzielnie i jeśli jej podoła, nigdy już nie będzie musiał obawiać się, że stanie się jak inni jego bracia – zgnuśniały, zarozumiały, egoistyczny i pełen pychy. Kot dotrzymywał mu towarzystwa, słuchał uważnie jego słów i czasami tylko znikał, najwyżej na dzień i wracał. Jedyny jego przyjaciel.
*
Książę Ruryk z niepomiernym zdziwieniem słuchał słów swojego generała. Wrota zamku stoją otworem? Po tak krótkim czasie, w środku zimy, oblężenie nieoczekiwanie zakończone? To nie może być! Ubrał się szybko i kazał siodłać konia.
Drużyna podjeżdżała do bramy ostrożnie, obawiając się zasadzki. Oddział łuczników ze strzałami na cięciwach obserwował blanki, ale nikt ich nie bronił. Pierwsi na zamek wkroczyli żołnierze uzbrojeni w długie lance i chronieni przez trójkątne tarcze. Rozglądali się niepewnie dookoła, poszukując wroga, ale prócz samotnego zakonnika, stojącego u wrót do wewnętrznego zamku, nie widzieli nikogo. Za nimi wjechał Książę Ruryk, podjechał do diakona, a ten ukłonił się nisko i czekał.
- Gdzie Książę? – ryknął Ruryk.
- Nie żyje – odpowiedział spokojnie Sebastian.
Zza jego pleców powoli, wpierając się na lasce, wykuśtykał brat Alachias, uśmiechnął się łagodnie i zastygł w bezruchu obserwując wydarzenia.
- Nie żyje prawisz? Gdzie tedy jego rycerze? Gdzie zbrojni? – pytał Ruryk, nie wierząc własnemu szczęściu.
- Rycerzy Księcia nie ma już na zamku, ani żołnierzy.
- Uciekli?!
- Można i tak to ująć. Zależy co za ucieczkę zwykło się uważać. Ale, można tak rzec – uciekli. Zamek jest twój, mości Książę.
- Ha! Jeśli prawdą się to okaże, ocalisz głowę i nawet monet złotych garść dać karzę za wieści tak pomyślne!
Diakon ukłonił się tylko, a Książę zsiadł z konia i rozejrzał się po swojej nowej domenie. Mały, rudy kotek podszedł do niego i miałknięciem dopraszał się pieszczot. Rycerz tylko spojrzał na niego i kopniak uderzył w bok zwierzęcia. Sebastian zmarszczył brwi, ale nie odezwał się ani słowem. Uśmiechnął się tylko cierpko, przytulił zwierzę do twarzy i wyszeptał:
- Spokojnie kotku, już nie boli. Poczekajmy do zmroku. W nocy obudzi się pradawna magia. Magia spajająca te mury, magia, która doda ci sił, która zmieni cię w Łowcę. Znów staniesz się Sędzią, tym, który skazuje i niszczy złych, a stoi u boku prawych. Spokojnie. On będzie dziś pierwszą twoją ofiarą, ten tłusty, paskudny Książę, będzie pierwszą - choć nie ostatnią - wieczerzą.



Smok i osły


- Jedźmy już! Bestyja blisko być musi, bo czady piekielne czuję – powiedział paladyn, spoglądając z siodła na swego brodatego towarzysza.
- Może to twoje?! – zarechotał kompan – No, nie gniewaj się. Kości mnie już łamią od tego krzywego siodła. Trzeci tydzień w drodze na tych chabetach to za dużo dla mnie. Dziwne, że mnie na śmierć nie zatrzęsło.
- Zrzędzisz jak zwykle, drogi przyjacielu. Gdy jechać będziemy, łatwo o drogi trudach zapomnisz.
- Nie jestem workiem kamieni. Muszę odpocząć i basta.
Paladyn pohamował zniecierpliwienie i czekał, patrząc jak kusznik powoli wstaje i poprawia przyczepione do konia toboły. Powiedziałem „konia”? Oh, mój błąd! Już się poprawiam i rację przyznaję brodaczowi. Być może kiedyś zwierzęta te należały do tej rasy, teraz jednak, mimo szczerych chęci, ciężko można było znaleźć podobieństwo. Rzeczone „chabety”, dzięki swoim obwisłym, pokrytym wytartą sierścią brzuszyskom, grzywie zmierzwionej jak owcza wełna i patykowatym, pokrzywionym we wszystkie strony nogach, podobne były bardziej do zawieszonego na tyczkach, zjedzonego przez mole kożucha. Dla lepszego wrażenia będę je zwał „wierzchowcami”. Zdanie: „Poklepał po karku swój kożuch.” mogłoby być źle zrozumiane. A więc: Wierzchowce z daleka wyglądały identycznie, z bliska jednak okazywało się, że jedno ze zwierząt ma sierść szaro-czarną, a drugie czarno-szarą. Szczególnie gdy oglądało się je z góry na dół. Rozbieżny zez u jednego, a zbieżny u drugiego monstrum stanowiły kolejną różnicę. Może właśnie dlatego jedno nazywało się Zezol, a drugie Lozez. Dość o nich. Popatrzmy teraz na rycerzy. Sir Klamcelot, zwany często przez swojego kompana także „Ulizajkiem”, ze względu na elegancko przygładzoną fryzurę, mierzył sobie ponad siedem stóp wzrostu. Niestety w parze z tym szła sylwetka tak szczupła, że – gdy rycerz był bez zbroi – brano go czasami za wieszak na płaszcze. Kościstą twarz malował różowym pudrem, jak to mówił – „dla podkreślenia tężyzny fizycznej”. Płytowa zbroja, którą nosił lśniła jak słońce. Tak samo hełm, wieńczący tą tyczkowatą postać. Od nakrycia głowy odchodziły dwa, zakręcone w odmiennych kierunkach rogi. Zapewne baranie. Paladyn nosił przy pasie miecz z runicznym napisem, z którego był bardzo dumny. Nawet, kiedy wiedźma przetłumaczyła mu napis jako: „Żelestwo do ruchania węglów w kominie. Smith & Smith” nazywał go „najlepszą bronią po tej stronie Cellady” - mimo, że kraina ta była zbyt mała by dzielić ją na jakiekolwiek części. Kusznik stanowił prawie całkowite przeciwieństwo paladyna. Korkopchaj, bo tak się nazywał brodacz, był krępy, niski, z walcowatymi, krzywymi nogami i gęstym zarostem okalającym całą twarz. Nosił się niechlujnie i tak niedbale jak można to sobie wyobrazić pozostając przy zdrowych zmysłach. Skołtuniony kaftan z burej tkaniny, naszyty był kiedyś metalowymi płytkami. Teraz nie została ani jedna. Zapewne były już tak zardzewiałe, że skruszyły się lub odpadły. Sądząc po wyglądzie stroju, plamach i śladach jedzenia oraz łatach, które go...hmmm... zdobiły... można by powiedzieć, że kaftan przeszedł z ojca na syna. I to wiele razy. Na głowie nosił czapkę z futra, do której przypięta była kita wiewiórki. Od lat Korkopchaj twierdził, że jest to strzępek skóry gigantycznego królika, którego ponoć ustrzelił, ale jedynym, który w to uwierzył był Klamcelot. Korkopchaj nosił przytroczoną do siodła kuszę. Prawdziwy majstersztyk, jeśli chodzi o bronie miotające. Szczególnie jeśli się wzięło pod uwagę jak miotał się brodacz zanim ją naciągnął, nałożył bełt i wystrzelił. Czasami nawet udawało mu się nie trafić w ziemię!
Rozgadałem się, a tymczasem nasi waleczni wojownicy oddalili się już nieco, wjechawszy między strome wzgórza. Okolica, sucha, wyprażona gorącym słońcem, pełna była jedynie piachu, pyłu i kamieni. Tylko od czasu, do czasu na zboczach wąwozów można było dostrzec karłowate drzewka, ale i te szybko chowały się przed nadjeżdżającymi.
- Daleko jeszcze? – zapytał kusznik smarkając przez ramię.
- Zapewne dziś jeszcze do poczwary dotrzemy, aby ją ze skóry obedrzeć. Już serce me cieszy się na chwilę, kiedy uwolnimy tą okolicę od stwora owego.
Korkopchaj rozejrzał się po wspomnianej okolicy i nie zauważył nikogo, kto mógłby się poczuć uwolniony. Od kilku dni nie widział żywego ducha. Umarłego zresztą też nie.
- Jeśli o mnie chodzi - powiedział – to interesuje mnie, czy ta poczwara zebrała dużo skarbów.
- Tylko złoto ci w głowie! – powiedział z wyrzutem paladyn.
- O! Obrażasz mnie bez powodu mój przyjacielu! W głowie mam znacznie więcej! Na przykład: srebro! diamenty! rubiny! opale! szmaragdy! topazy! jaspisy! beryle! szafiry!...
Rycerz słuchał wyliczanki jeszcze dobre kilka minut. Z dezaprobatą kręcił głową. W końcu przerwał słowotok towarzysza.
- Czyż, prócz świecidełek nic dla ciebie wartości nie ma? – zapytał.
- Nie.
Chwilę jechali w milczeniu.
- No może ładna dziewka – powiedział po zastanowieniu się kusznik.
Klamcelot jęknął i jechali chwilę w ciszy. Okolica monotonnie przesuwała się przed ich oczami. Wąwóz stawał się coraz głębszy i zaczął lekko skręcać.
- To daleko jeszcze? – zagaił Korkopchaj.
- Gdybyś nie zużył naszej mapy w wychodku bylibyśmy na miejscu tydzień temu! – wybuchnął.
Umilkli znowu popadając w zadumę nad istotą świata, bytu, losu i przeznaczenia. No może się trochę zagalopowałem. Myśleli chwilę o wychodku.
Tymczasem dotarli do skrzyżowania dróg, gdzie wąwóz rozgałęział się na cztery mniejsze. Przy rozdrożu siedział starzec i spał. Obok niego tkwił wbity w ziemię drogowskaz. Zsiedli z wierzchowców i podeszli bliżej.
- Do Be-st-st-st-yi. – przeliterował Korkopchaj.
Obaj spojrzeli w niebo. Hmm. Puste, niebieskie jak zawsze, ani śladu potwora. Spojrzeli po sobie w konsternacji i jeszcze raz na znak skierowany pionowo w górę.
- Halo! – zakrzyknął kusznik budząc starca – Nie wiesz może, gdzie się tu smok podziewa?
- O witam! – powiedział ziewając przeciągle – Wiem, ale nie powiem.
- Jakże to człecze? Przyszliśmy bestyję ukatrupić, lud - te ziemie zamieszkujący - od zmory uwolnić! A ty nam drogi nie chcesz pokazać! Czyż nie widzisz, z jakim to poselstwem masz do czynienia? Jam jest Sir Klamcelot! Największy rycerz od czasów Lenona Głowochmurnego!
Starzec spojrzał nieco skonsternowany na paladyna, a potem na jego towarzysza, który tylko bezradnie wzruszył ramionami.
- No... może i powiem – zawahał się. – Ale najpierw zagadka!
Korkopchaj jęknął, ale paladyn skinął głową z aprobatą.
- Był sobie raz człowiek – zaczął opowieść starzec – siedzący pod takim samym drogowskazem jak ja teraz. Siedział tak latami, a straszne zaklęcie nie pozwalało mu ani odejść, ani umrzeć. Większość czasu spał, lub rozmyślał o dawnych czasach, wspaniałych krainach, latach... młodości... hrrrrrrr, rrrrrr, hrrrrrr, rrrrrr.
- Myślisz, że to chrapanie to część zagadki? – zapytał brodacz.
- Hej! Dobry człowieku! – krzyknął paladyn – Obudźże się!
- Hrry? Yyy. Hmmm... usnąłem? Ciągle mi się to zdarza. Gdzie skończyłem?
- Na „hrrr...” – zaczął Korkopchaj, ale paladyn szybko zakrył mu usta dłońmi.
- Wspomnieliście, dobry człowieku, o swojej młodości.
- A tak! Co to za czasy były! Tańce, hulanki, wspaniałe kobiety! – rozmarzył się starzec.
- Dobrze, dobrze, ale co dalej? – szybko wtrącił Klamceklot widząc, że starcowi zamykają się oczy.
- No, tak. Rozmyślał, spał, znów rozmyślał, znów spał – Sir Klamcelot zatupał zniecierpliwiony - aż pewnego dnia obudził się i zobaczył dwóch jeźdźców – skończył.
- I??? – ponaglił kusznik – Jak brzmi zagadka?
- Zagadka? Myślałem, że chcieliście poznać moją historię!
- Miałeś nam wskazać drogę do smoka, jeśli odgadniemy twoją zagadkę! – wykrzyknął wytrącony z równowagi paladyn.
- Jaką zagadkę?
- Czy jeśli odpowiem na to pytanie, powiesz nam którędy do smoka?
- Do smoka tamtędy – starzec wskazał jeden z wąwozów. – Ale o co chodzi z tą zagadką?
Rycerze dosiedli koni.... Ekhm... Rycerze dosiedli swych wierzchowców i oddalili się we wskazanym kierunku.
- Hej! – dobiegło za nimi wołanie starca – Co to za zagadka?! Hej! Powiedzcie! Jaka zagadka! - i cichsze już – Hrrrrrrr, rrrrr, hrrrrr, rrrrr....
- Muszę ci powiedzieć mój przyjacielu – powiedział Sir Klamcelot, gdy chrapania starca nie było już słychać – że świat pełen jest dziwnych ludzi.
- Yhm – przytaknął kusznik drapiąc się nogą za uchem.
Kilkaset kroków dalej wąwóz kończył się wejściem do jaskini. Nawet z zewnątrz widać było rzędy białych stalaktytów zwisających z jej stropu. Dziwne było natomiast to, że dno groty było lekko różowawe. Uszło to oczywiście uwagi niesłychanie spostrzegawczych śmiałków.
- Myślisz że to jaskinia bestyi? – zapytał Sir Klamcelot.
- W dzisiejszych czasach niczego i nikogo nie można być pewnym – rzekł towarzysz głosem tak poważnym, że paladyn zaczął szukać swojej sakiewki, znalazł ją, zajrzał do środka i uspokojony odetchnął.
- Wchodzimy? – zapytał.
- Ty pierwszy! – rzekł kusznik. – Będę cię ubezpieczał z tyłu!
- Jeszcze mnie w plecy postrzelisz! - paladyn wykazał się darem przewidywania przyszłości. – Wchodzimy razem!
- No już dobrze, ale jak byś dojrzał bestię pierwszy, ruszaj od razu do ataku. Ja zajdę go z boku i ustrzelę.
- Niech będzie.
Zostawili... wierzchowce i ostrożnie weszli w otwór jaskini. Po kilkudziesięciu krokach pieczara zaczęła się zwężać. Rzędy stalaktytów nie zdobiły już sufitu, a śmiałkowie ujrzeli przed sobą zwisające poniżej stropu dwa różowe worki.
- Mam nieprzyjemne wrażenie – zaczął paladyn – że znajdujemy się – światło zgasło przy wtórze lekkiego trzęsienia ziemi – w gardle smoka – dokończył podnosząc się po omacku.
- C-c-c-co?
- To bydle czekało w jaskini z paszczą otwartą! Weszliśmy nie do groty ale prosto w paszczę! Właśnie ją zamknął!
- Oj! – jęknął Korkopchaj – Jak my się stąd wydostaniemy?
- Martw się lepiej, żeby nas nie połknął! Albo nie zionął ogniem! Może zawarł szczękę przypadkiem tylko, może otworzy ją i uciekniemy?
- Zgrzyt! Zgrzyt! – zabrzmiało w ciemności. To jeden z bohaterów próbował skrzesać ogień.
- Co robisz?! Na demony! Przestań! – krzyknął przerażony paladyn.
- No co? Po ciemku tu będę siedział? – brodacz kontynuował próby zapalenia hubki.
- Przestań człowieku! Natychmiast! Czyżbyś nie wiedział, że smoki zieją ogniem dlatego, że wypełnione są substancją łatwopal.....
Góra eksplodowała. Gejzer ognia uderzył w niebo sięgając chmur. Razem z odłamkami skał koziołkowały w powietrzu dwa dziwne przedmioty – jeden z wiewiórczą kitą i jeden z baranimi rogami. Po chwili wszystko opadło i tylko dym unosił się nad powstałym po wybuchu stożkiem.
Starzec obudził się, gdy ziemia się zatrzęsła. Popatrzył na niedaleki kataklizm, uderzył się w czoło i rzekł.
- Mam! Przypomniałem sobie! Zagadka! Jak powstają wulkany!? Tak! Właśnie taka była. – i sam sobie odpowiedział – „Kiedy się złączy smoka z osłami, wulkan wystrzeli ognia strugami!”
Chwilę siedział cicho, obserwując wyrzucającą popiół górę.
- Czyżbym zapomniał zadać im tę zagadkę? – powiedział do siebie. – Przeklęta skleroza! Chyba jednak zapomniałem. Tyle siedzenia na nic! Hmm, może jednak nie tak zupełnie na nic… Wulkan powstał, niestety. Smok nie żyje. Ale za to dwóch osłów mniej na świecie! I nareszcie mogę opuścić to miejsce! – wstał, popatrzył ostatni raz na drogowskaz i odszedł.


Dwóch Starców


Starcy zasiedli do stołu. Wyglądali jak swoje przeciwieństwa – jeden, ubrany na biało, drugi w szaty czarne jak noc. Jeden z uśmiechem i łagodną twarzą, drugi z grymasem złości i gniewnym spojrzeniem. Jedyne co łączyło Białego i Czarnego, to ich wiek. Skronie obu z nich zdobiło srebro siwizny, twarze poorane były zmarszczkami, a sylwetki zgarbione brzemieniem lat. Stali wsparci na laskach naprzeciw siebie, a zgromadzona dookoła nich kilkuosobowa grupa robiła zakłady i cicho rozmawiała. Na twarzach obecnych malowało się napięcie, zniecierpliwienie i obawa, atmosfera niemal iskrzyła. Twarze starców były skupione, chwilę mierzyli się wzrokiem, a potem skinąwszy głowami pochylili się nad leżącą na blacie planszą. Podzielona na czarno-czerwone pola przypominała trochę szachy, ale różniła się kształtem, zbliżonym do ośmiokąta i figurami. Zobaczyć na niej było można namiot, wieżę, króla, rycerza ze sztandarem i wiele innych, wszystkie perfekcyjnie wykonane, jedne w barwie błękitu, drugie ciemnej zieleni. Pierwszy starzec, ubrany w zwiewne białe szaty nie zastanawiał się długo, sięgnął nad planszę i podniósł pierwszą figurę. Chwilę trzymał nad stołem pięknie wyrzeźbionego jeźdźca z lancą.
*
Książę i Baron spoglądali na rozpościerającą się przed nimi dolinę. Na wzgórzu po przeciwnej stronie powiewały zielone sztandary ich wrogów. Rzędy łuczników, pikinierów, katapult i konnych oddziałów, stały karnie w rzędach.
- Elmes zgromadził niezłą zbieraninę. – zauważył Baron.
- Przeklęty pies miał na to dość czasu! Nasza mobilizacja trwała zbyt długo! – rzekł gniewnie Książę, spoglądając na swojego Generała.
- Panie, rzeki wylały, jak wiesz, i… -zaczął kornie chyląc głowę żołnierz.
- Milcz! Teraz to nie ma znaczenia. Wygląda na to, że nasze siły są równe. Co proponujesz? Generale?
- Myślę Panie, że trzeba by spróbować podjazdu. Konnice wyślemy na harce, niech trochę zamieszania wprowadzą. Zawsze taka taktyka się opłacała. W bitwie o Hornhol na przykład…
- Taaak. Zawsze się sprawdzała. – zadumał się Książę przez chwilę. – Może i zawsze się sprawdzała, ale dziś nic z tego. Patrz, za strome jest to wzgórze. Z boku nie podejdziesz, bo masz las za gęsty. Dużo za gęsty! Nie podoba mi się to. Baronie, co ty byś zrobił?
- Póki czas, mości Książę, spróbowałbym trochę pertraktacji. Pojadę jako poseł i zamieszam im w głowach. – Baron uśmiechnął się, a jego oczy zabłysły. – Mam małą informację, na którą mogą się nabrać. Nie wiedzą przecież, że twój brat, Panie, nie zdąży na czas ze swym oddziałem. Jeśli oznajmię im, że jest tuż-tuż, zniszczy to ich ducha walki, wiarę w zwycięstwo zabije.
- Może masz rację Baronie. – rzekł Książę szarpiąc lekko swą niewielką bródkę. – Tak zrobimy. Generale! Cofnij konnicę! Niech się do przodu nie rwą. Proporzec królewski i dwóch giermków dasz Baronowi do obstawy. Niech jedzie.

*
Starzec z wolna opuścił rękę z figurką jeźdźca na swoje miejsce. Jego przeciwnik uniósł brew, lekko zaskoczony. Czarne szaty zaszeleściły lekko, gdy poruszył się zniecierpliwiony. Szmer osób dookoła wzrósł na chwilę, a potem zapanowała całkowita cisza. Nagle, starzec w bieli sięgnął po figurę Proporca i postawił prawie na środku planszy. Odgłos wstrzymywanego w płucach powietrza wypełnił małe wnętrze pomieszczenia. Oczy zwróciły się w stronę czarnego starca. Ten uśmiechnął się złośliwie, wymamrotał kilka, tylko dla niego słyszalnych słów i podniósł figurę przypominającą oblężniczą wieżę. Szybkim ruchem postawił ją na planszy, strącając Proporzec, który potoczył się i spadł ze stołu. Z gardeł widzów wydarł się cichy okrzyk zaskoczenia.

*
Baron w otoczeniu dwóch giermków pogalopował w dolinę. Proporce łopotały na ostrym wietrze, zbroje iskrzyły w słońcu, posyłając jaskrawe promienie we wszystkie strony. Jeźdźcy zatrzymali się na dnie doliny. Po chwili w ich stronę ruszyła na spotkanie delegacja przeciwnika. Książę z tej odległości nie mógł słyszeć rozmowy, widział tylko jak Baron gestykuluje, a emisariusz wroga kręci głową i krzywi się. W końcu grupy rozłączyły się i Książę zobaczył gniewne oblicze Barona. Nagle - jakiś ruch po stronie wroga!
- Co się …. – zaczął Książę i w tym momencie zza szeregu nieprzyjacielskich łuczników runęła lawina kamieni. Przeciwnik uruchomił katapulty!
- Zasięg za mały! Czemu już strzelają? – krzyknął Generał.
- Patrz! – rzekł Książę i wskazał na pole.
Przed nimi, nie dolatując do pierwszych szeregów ich wojsk o ziemię uderzyły wielkie głazy i całe setki mniejszych kamieni. Pośród nich, pędząc tak szybko jak się da i modląc się o cud, galopowała trójka posłów z Baronem na czele. Gejzery trawy i ziemi zasypywały konie, płoszyły je. Jeden z giermków spadł z wierzchowca, potem drugi. Kiedy wydawało się już, że Baron wyjdzie z zasięgu ostrzału, jeden z wielkich głazów uderzył w niego rozcierając na miazgę. Żołnierze krzyknęli i w stronę wroga posypały się przekleństwa. Niektórzy z wojaków wyrwali się z szeregu i zaczęli biec w stronę nieprzyjaciela, chcąc pomścić zdradę tak straszną jak atak na posła.
- Wracać! – zaryczał Generał i zajechał im drogę. – Do szeregu! Czas będzie na rozwalanie łbów! Wracać do kroćset!
Żołnierze niechętnie powrócili do szeregów, ale przekleństwa nie ustawały.
- Generale! – krzyknął Książę. – Do mnie! Chcą walki bez litości i bez zasad? Będą ją mieli!

*
- To zakazane! – odezwał się jeden z widzów, a czarny starzec marszcząc brwi spojrzał w jego stronę.
- Zakazane? – zapytał cicho. – Zakazane? O, nie! Nie ma takiej reguły. Zwyczaj tak karze – być może. Ale ja zwyczaje mam za nic. Mnie tylko reguły gry interesują, nie jakieś sentymenty!
- Ale…
- Ma rację. – wtrącił inny z widzów, kładąc rękę na ramieniu dyskutanta. – Taka była umowa – według reguł.
Widzowie umilkli i spojrzeli na Białego. Ten siedział lekko smutny, kiwając powoli głową, a jego usta ścisnęły się w wąską kreskę. Zimne oczy wpatrywały się w przeciwnika, a potem zamknęły na chwilę. Gdy starzec otworzył je ponownie nie było w nich już gniewu ani smutku. Powoli sięgnął nad planszę i ruszył dwie figury - Tarczę i Lancę – daleko na środek planszy.

*
- Dam ci znać Generale! Pamiętaj! Jeden długi sygnał rogu! – pospiesznie tłumaczył Książę. – Wiesz co robić! Spiesz się! Póki katapulty nie działają! Łucznicy! Pamiętaj nie podchodź za blisko!
- Nie martw się mój Panie! Wyciągniemy ich!
Generał dał sygnał i na czele konnicy ruszył na wrogie wojska. Nie był to jednak oddział podjazdowy, ale cała konnica z obydwu skrzydeł, cała jaką dysponował Książę. Za nimi szeregi piechurów niecierpliwie czekały na swoją kolej. Oddziały łuczników, pikinierów, tarczowników, mieczników i toporników, oraz elitarne oddziały Książęcej Gwardii, najciężej opancerzone uniosły w górę broń i ryknęły dodając odwagi atakującym. Porucznicy wydali rozkazy i oddziały karnie zaczęły się przegrupowywać, szykując się do walki. We wrogich szeregach powstało lekkie zamieszanie. Pierwsze szeregi, składające się z łuczników, nie mogących sprostać nadjeżdżającej konnicy, zaczęły oglądać się za siebie. Ich konnica zgrupowana na lewym skrzydle miała przed sobą pikinierów, których ominąć przez gęsty las nijak nie mogła.

*
Czarny warknął głucho i uderzył laską o kamienną posadzkę.
- Co to miało znaczyć? Dwie figury na raz ? – zawrzał gniewem.
Starzec w bieli tylko się uśmiechnął i skinął na jednego z widzów. Ten, znajdując się nagle w centrum zainteresowania, spłoszył się nieco, chrząknął, wyjął spod pachy grubą księgę i zaczął ją gorączkowo wertować.
- Co to ma znaczyć? – zakrzyknął jeszcze raz Czarny.
- Gniewna Kombinacja – rzekł spokojnie Biały.
- Mam! Zgadza się! - rzekł triumfalnie człowiek z księgą. – Przepisy mówią, że gdy w pierwszych ruchach jednego z Trójcy się traci, można dwie figury w ruchu następnym poruszyć!
Czarny zaklął szpetnie i mrucząc powrócił do planszy. Chwilę mamrotał, rozbieganymi oczami przebiegał planszę, a potem ruszył figurkę Pikiniera, stawiając ją naprzeciw. Chwilę jeszcze trzymał na niej palec, a potem wyraźnie zadowolony wzruszył ramionami i oparł się na lasce.
- Nic ci to nie da! – dodał po chwili.
- Być może, być może. – odpowiedział Biały i zamyślił nad planszą.
Minuty mijały w ciszy, przerywanej od czasu do czasu czyimś westchnieniem, lub krótkim szeptem. Starzec w bieli w bezruchu przyglądał się planszy, jakby chcąc przewidzieć dalsze posunięcia, jednak plan miał już wcześniej przygotowany. Czekał. Czekał, aż jego przeciwnik straci cierpliwość i będzie gotowy by wejście w pułapkę. Czarny zawarczał kolejny raz i Biały westchnąwszy, niby z rezygnacją, ruszył Lancę z powrotem, bliżej swoich figur. Odpowiedź była natychmiastowa - szybko ruch dłoni i za konnicą ruszyła figura Topora.

*
Konnica docierała już do pierwszych szeregów łuczników, w panice strzelających i wycofujących się, gdy nagle skręciła i ruszyła wzdłuż szeregów kierując się na ukryte za topornikami stanowisko Księcia Elmesa. Jego generał widząc to nakazał pikinierom pościg za konnicą, ruszył też oporników. Pobiegli naprzeciw konnicy mimo, że zdawali sobie sprawę, że walka będzie nierówna. Oddziały już miały się zetrzeć, gdy nagle zabrzmiał róg i konnica znów zmieniła kierunek! Tym razem oddalała się od wrogich oddziałów! Raz ruszone do ataku oddziały pikinierów i toporników wysunęły się daleko poza linie swoich wojsk, zbiegając rozpędem ze wzgórza. Kiedy Generał i Książę zorientowali się co się dzieje było już za późno. Rozproszone oddziały, nie mogąc dogonić kawalerii stanęły zdyszane i zdezorientowane. Ubrana w błękit kawaleria pozostawiła zielone oddziały daleko za sobą.

*
- Yhm. – Biały kiwnął głową i uśmiechnął się nieznacznie.
Widzowie zaszeptali i robili nowe zakłady. Starzec poczekał chwilę, potem podniósł rękę i uciszył gwar. Pewnie sięgnął po Wieżę i postawił przed Piką i Toporem. Wrzawa podniosła się na nowo. Jedni krzyczeli, wiwatując, inni klęli, a wśród nich najbardziej Czarny. Wściekły obchodził stół dookoła patrząc jak Biały zdejmuje z planszy dwie jego figury i ustawia powoli obok planszy. Przekleństwa Czarnego w końcu się skończyły i zastąpiło je jego zwykłe mamrotanie. Tylko ściekająca z kącika ust ślina świadczyła o jego wybuchu. Gwałtownie machnął ręką prosząc o ciszę. Warknął jeszcze, splunął na podłogę i ruszył swoją Lancę. Biały wydawał się lekko zaskoczony. Prześledził jeszcze raz położenie figur na planszy i ruszył do przodu Pikę. Czarny skontrował swoją Piką, ale nie mógł ruszyć się tak daleko jak chciał – jego Lanca znalazła się zbyt blisko Piki przeciwnika.
- Nie da rady! – przejętym głosem powiedział jeden z widzów. – Pika jest za blisko! Zatrzyma jego Lancę!
- A co miał zrobić? Lepiej tak, przynajmniej może potem oddać.
- Czy ja potrzebuję doradców?! - zagrzmiał Czarny. – Może zechcecie mnie zastąpić?
Zagadnięci cofnęli się przestraszeni i unieśli ręce, kręcąc głowami.
- Tak myślałem! Zostawcie więc to co do mnie należy!

*
- Dobrze się spisałeś Generale! Ale walka jeszcze nie wygrana. Spójrz ich konnica uderza! Co za niespodzianka! I co za dobry dla nas omen! Pikinierzy! Pikinierzy naprzód! Niech nam dadzą chwilę odetchnąć i narobią szkody ich jeździe! Wypatroszcie ich żołnierze! – krzyczał rozgorączkowany Książę, a Generał wydawał już rozkazy swoim podwładnym.
- Panie, na pewno na nich uderzą! – powiedział Generał.
- Wiem! Ale to nie uniknione! Muszą zatrzymać ich konnicę! Muszą dać nam czas!
- Na co Panie?
- Zobaczysz! Szykuj naszą konnicę, niech się pozbierają, niech się szykują i powoli przechodzą na lewą stronę!
Pikinierzy wybiegli na spotkanie wrogiej konnicy, ustawili się w karnym szeregu, wbili piki w ziemię i czekali. Las drzewców stworzył prawdziwy ostrokół, silny i zwarty, gotowy zatrzymać w pędzie nawet najlepiej opancerzonego jeźdźca. Z prawej strony słychać było nowe rozkazy i pikinierzy Księcia Elmesa biegli do boju, starając się dotrzeć do wroga, zanim ich konnica zderzy się z lasem włóczni. Na próżno! Zmęczeni pierwszym biegiem i zbyt oddaleni od centrum doliny nie mieli szans by zdążyć na czas.

*
Biały starzec podrapał się po głowie, choć sytuacja wydawała się oczywista. Wystarczyło przesunąć Pikę do przodu, aby zbić Lancę. W ten sposób Pika była narażona na atak, ze strony Piki przeciwnika, ale wymiana była tego warta!
- Nad czym się zastanawia! – można było usłyszeć szepty.
- Oczywista sytuacja! – dodał inny. – Na co czeka?
Widzowie zaczynali się niecierpliwić i dziwić coraz bardziej zastanowieniu Białego. Ten jednak uważnie oglądał sytuację na planszy, rozważał, próbował przewidzieć wszystkie ruchy i konsekwencje. Nie śpieszył się. Miał czas. Tego jednego miał tyle ile chciał, w przeciwieństwie do figur. Te, raz stracone nie mogły wejść ponownie do gry. W końcu zdecydował się, ale zamiast spodziewanej Piki, która mogłaby usunąć Lancę przeciwnika, ruszył swoją Lancę!
- Ojej! – zabrzmiał głos któregoś z obecnych.
- Co? Co? – nie mógł uwierzyć drugi.
- Ale! Ale, Panie! Poświęcisz Pikę! Poświęcisz Pikę, kiedy mógłbyś zniszczyć mu Lancę! Jego Pika ma cię w zasięgu, Panie!
- Uspokój się, mój drogi. – rzekł spokojnie starzec w bieli. – Wszystko ma swój czas i swój cel. Pozwólcie nam myśleć.
Czarny także zaskoczony, przyglądał się ze zmarszczonym czołem planszy. Warczał cicho i mamrotał, ale widać było, że cieszy się z ruchu przeciwnika. Nie zastanawiał się długo, ruszył swoją Pikę i zbił nią Pikę Białego. Zarechotał złośliwie, ale śmiech zamarł mu w ustach, kiedy przeciwnik ruszył swoją figurę.

*
- Panie?! Nie wesprzesz pikinierów? Ma ruszać konnica? Obwodem? Nie zdąży im na pomoc! Patrz! Oto konnica ich zmieniła tor jazdy i razem z pikinierami zaatakują naszych z dwóch stron! Nie utrzymają się nawet chwili! To rzeź Panie! Proszę! – łkał prawie Generał. – Zmień swą decyzję Panie!
- Cisza! – zagrzmiał Książę. – Moją rolą jest decydować, twoją wykonywać rozkazy! Oto poświęcam tych oto żołnierzy, aby zwycięstwo nam przypadło! Żal mi ich, dla mnie bowiem giną, śmierć to jednak jest konieczna. Ruszaj! Niech bogowie będą z tobą!
Kawaleria ruszyła i wśród kurzu i tętentu, okuci w zbroje rycerze pognali przez pole omijając łukiem centrum, gdzie samotnie czekali pikinierzy. Dobre to były wojska, nawet, gdy zobaczyli, że nikt im z pomocą nie przyjdzie na czas, nie wycofali się, ale w okrąg zebrawszy, lance dookoła ustawili, tworząc jakby jeża wielkiego. Napadła na nich z jednej strony konnica wroga, z drugiej pikinierzy. Wytrzymali pierwsze uderzenie, ale przewaga wroga była straszliwa. Padali pokotem i mimo bohaterskiej walki ulegli. Ostatnie piki zostały potrzaskane, ostatnie serca zamarły. Okrzyk radości wśród oddziałów wroga zagłuszył głos rogu. To Książę Elmes i jego generał dawali sygnał. Nie był to jednak sygnał zwycięstwa, nie sygnał do ataku, ale rozpaczliwy ton – wódz w niebezpieczeństwie! Obejrzały się dookoła siebie oddziały konnicy i pikinierzy i spostrzegli konnicę, jak bokiem uderza na namiot na wzgórzu, na kwaterę ich Księcia, Barona i Generała, jak tratuje biednych, łuczników, którzy jedyni byli na tyle blisko, by im stawić czoło! Na nic zdali się topornicy, którzy pod górkę wdrapać się nie zdążyli, na nic katapulty, które chociaż już naładowane i naciągnięte, na tak małą odległość i tak blisko swoich strzelać nie mogły, na nic także ciężka, pancerna piechota z oddziałów gwardyjskich, która zbyt wolno się ruszała, by w porę z prawego skrzydła do Księcia dotrzeć! Nic nie mogło go uratować i nic nie uratowało. Starty w pył namiot dowództwa, wraz ze świtą całą, proporce połamane i podarte końskimi kopytami! Książę, Baron i Generał – cała Trójca nie żyje!

*
Wrzaski, krzyki rozpaczy, pomieszane z wiwatami wypełniły salę. Ktoś rwał włosy z głowy, ktoś skakał, ktoś księgą rzucił o ziemię, ktoś pięścią wygrażał niebu. Tylko dwóch starców stało nieruchomo naprzeciw siebie. Jeden w białym stroju, uśmiechnięty łagodnie, drugi, w ciemnej todze, już pogodzony z porażką, mamroczący coś, ale pełen podziwu dla zwycięzcy. Spoglądali na siebie bez słowa kilka chwil, a potem Czarny ukłonił się nisko i razem wyszli na taras wysokiej wieży, na której szczycie znajdowała się komnata, zostawiając za sobą zgiełk.
Z tarasu rozciągła się rozległa panorama. W oddali widać było dwa wzgórza podzielone doliną. Wśród trawy i niskich krzewów, obok lasu na wzgórzu, można było dostrzec mrowie wojskowych oddziałów, dziesiątki trupów zasyłały darń, gdzieniegdzie płomień obejmował właśnie jakąś wojenną machinę, a dym snuł się leniwie nad polem bitwy. Na prawym wzgórzu dostrzec można było błękitny namiot, a przed nim odzianego w błyszczącą zbroję rycerza w koronie, a obok niego wiwatujących żołnierzy. Na lewym wzgórzu dziesiątki żołnierzy składało broń, a zielony namiot, połamany i podarty, łopotał na wietrze. W oddali było słychać granie rogu. Starcy stali na tarasie i uśmiechając się patrzyli przed siebie.

*
W kamiennej sali, za stołem na którym leżała dziwna plansza siedziało dwóch starców. Jeden z nich ubrany był w zielone szaty, drugi w niebieskie. Biało-czarna szachownica planszy mieściła na sobie wiele różnych przepięknie wykonanych figur. Dookoła starców zebrane osoby dyskutowały o mającej się zacząć grze. Napięcie rosło. W końcu starzec ubrany w błękit wziął do ręki jedną z figur i postawił ją na jednym z pól w centrum tarczy. Była to Wieża. Przepięknie wykonana figurka, filigranowa, ale równocześnie pełna mocy, tak doskonale wykonana, że można było dostrzec wszystkie szczegóły, grube kamienie, z których wieża była wykonana, otwory strzelnicze i okna, a także… tak! Nie mylę się! Można było dostrzec mały taras, na którym stały maluśkie, malusieńkie figurki dwóch postaci. Jednej czarnej i jednej białej.


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Amram Ostatni Pomazaniec
Wysłannik Miasta Schronienia



Dołączył: 22 Sty 2006
Posty: 480
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Miasto Schronienia

PostWysłany: Nie 21:30, 13 Sie 2006 Powrót do góry

Nie czytam, wybijać SoA Twisted Evil


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Krzyż Południa
Moderator
Moderator



Dołączył: 01 Lis 2005
Posty: 2132
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 1/5
Skąd: Oxford Wschodu, Jerozolima Północy, Czarne Miasto, Kozi Gród... (Lublin)

PostWysłany: Nie 22:59, 13 Sie 2006 Powrót do góry

Shocked Trochę będzie do czytania...


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Sorn Xiltyn
Raczkujący Jeździec
Raczkujący Jeździec



Dołączył: 31 Lip 2006
Posty: 42
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Pon 0:14, 14 Sie 2006 Powrót do góry

< przecinek>Miasto mam na was < przecinek>. to nie jest dzial dla ludzi zamknietych umyslami wylacznie w grze


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Amram Ostatni Pomazaniec
Wysłannik Miasta Schronienia



Dołączył: 22 Sty 2006
Posty: 480
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Miasto Schronienia

PostWysłany: Pon 10:56, 14 Sie 2006 Powrót do góry

E tam, przecież żartowałem. A co, nie można już publicznie wyrażać nienawiści do odwiecznych wrogów? Surprised
Nie zauważyłeś, że już bardzo dawno was nie atakowaliśmy? Sam się sobie dziwię...

W każdym bądź razie, ogrom opowiadania skutecznie wystrasza...


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Finch
Tańczący z Postami
Tańczący z Postami



Dołączył: 10 Mar 2006
Posty: 1711
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 0:57, 15 Sie 2006 Powrót do góry

Myslę że musimy przygotować się do niego intelektualnie... i nie tylko.
Joga? Medytacje?
Albo wyrażanie nienawiści Twisted Evil


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
1therion
Administrator
Administrator



Dołączył: 17 Cze 2005
Posty: 1862
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gród nad Pisią

PostWysłany: Nie 22:01, 20 Sie 2006 Powrót do góry

To ja jestem chyba jedynym człowiekiem, który to przeczytał już Wink
Jeśli chcecie od czegoś zacząć, to ja polecam nr3 (starców), następnie nr1 (sędziego) a nr2 na sam koniec...
Jak bede miał chwilę czasu, to skrobne coś więcej, ale może ktoś jeszcze choć jedno przeczyta i będzie mógł ze mną polemizować ?? Smile


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Gothar
Duch



Dołączył: 30 Mar 2006
Posty: 3006
Przeczytał: 1 temat

Pomógł: 8 razy
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Nie 8:35, 10 Wrz 2006 Powrót do góry

Ja sobie wydrukuję i dzisiaj przeczytam.. Bo tak na komputerze to nie umiem czytać takich długich tekstów.. Rolling Eyes


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
1therion
Administrator
Administrator



Dołączył: 17 Cze 2005
Posty: 1862
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Gród nad Pisią

PostWysłany: Nie 16:03, 10 Wrz 2006 Powrót do góry

No nareszcie. Może w końcu bede mógł z kimś podyskutować Smile


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Murata
Wielki grafoman JA&F
Wielki grafoman JA&F



Dołączył: 17 Lut 2006
Posty: 235
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 1/5
Skąd: z tamtąd <pokazuje palcem przed siebie>

PostWysłany: Nie 16:40, 10 Wrz 2006 Powrót do góry

Ostatnie opowiadanie jest świetne niemogłem sie oderwać ,a innych narazie nieczytałem Very Happy


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Fistandantilus
Tańczący z Postami
Tańczący z Postami



Dołączył: 10 Wrz 2005
Posty: 1520
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Jelenia Góra

PostWysłany: Nie 18:24, 10 Wrz 2006 Powrót do góry

hmmm... moze ja tez przeczytam. zobacze jak inni pisza i moze sam zaczne pisac dalej, bo jak narazie to mi sie niechce i niewiem jak sie podoba to co juz napisalem, a tak bede miec jakie porownanie


Post został pochwalony 0 razy
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:      
Napisz nowy tematOdpowiedz do tematu


 Skocz do:   



Zobacz następny temat
Zobacz poprzedni temat
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001/3 phpBB Group :: FI Theme :: Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
 
 
Regulamin